Spytaj milicjanta

Skąd taki tytuł tego artykułu? Otóż pod koniec 1983 roku, a więc w dość odległej epoce, Dezerter, punk rockowy zespół z Warszawy, nagrał singla dla Tonpressu na którym wśród 4 utworów znalał się jeden o bardzo znamiennym tytule: „Spytaj milicjanta”. Tak, tak, wtedy była jeszcze Milicja Obywatelska. Policja pojawiła się wraz z przemianami ustrojowymi. Po latach członkowie zespołu powiedzieli: „Wziąwszy pod uwagę warunki panujące w owych czasach, Dezerter miał ogromne szczęście, że płyta ujrzała w ogóle światło dzienne. I dziękujmy Bogu, że tak się stało!!!”

To tyle jeśli chodzi o tytuł, a co do treści artykułu, to do napisania go zainspirował mnie incydent, który miał niedawno miejsce. Jechałem samochodem z moim tatą. Chciałem mu pokazać pewien skrót przez, gdzie można jechać trochę szybciej, gdzie nie ma ruchu i gdzie nigdy nie ma policji…. Minąłem jeden samochód, drugi, a następny udało mi się wyprzedzić tuż przed znakiem zakazu wyprzedzania. Po przejechaniu kilkuset metrów zauważyłem w lusterku niezbyt przyjazne niebieskie światła palące się na dachu samochodu jadącego tuż za mną. Zwolniłem. Wyprzedził mnie policyjny pojazd. Nic innego mi nie pozostało jak zatrzymać się i czekać na to, co stanie się za chwilę.

Policjant zapytał mnie czy wiem jakie przepisy złamałem. Powiedziałem, że zapewne chodzi o przekroczenie prędkości. Dowiedziałem się, że kilkakrotnie złamałem zakaz wyprzedzania. Widocznie zakazem była objęta cała ulica, czego niestety nie zauważyłem. Mówiły o tym dwa znaki drogowe. Nie dyskutowałem, bo wiedziałem, że mogę tylko pogorszyć sytuację. Pan zabrał moje dokumenty i poszedł do policyjnego samochodu, a ja tylko w duchu modliłem się, aby mandat nie był za wysoki. Po pięciu minutach wrócił i zapytał czy wiem ile kosztuje mnie złamanie tych przepisów. Powiedziałem, że nie wiem. „Pięćset złotych za każdy znak zakazu, plus dwa razy po pięć punktów karnych”. O rany! To było o wiele więcej niż przypuszczałem. Nie zdążyłem powiedzieć słowa. Policjant oddał mi dokumenty i powiedział, że mogę jechać. Byłem w szoku. Podziękowałem, przeprosiłem i ruszyłem przed siebie. Później postanowiłem napisać o tym zdarzeniu, tylko ile osób mi uwierzy, że takie rzeczy mogą naprawdę mieć miejsce?

Ludzie wierzący może nie mają za wiele do czynienia z policją, ja jednak miałem kilka niemiłych incydentów. Byłem wtedy młody i głupi. Gdy legitymowano mnie na ulicy, na dworcu, czułem się lepiej, bo mnie zauważono w tłumie. Ale czy tak naprawdę był to powód do dumy? Chyba nie. Normalni ludzie nie lubią kontaktów z policji. Niezależnie od tego czy są krzywdzącymi czy pokrzywdzonymi.

Kiedy byłem małym chłopcem, miałem wadę wymowy. Moje ciocie prosiły mnie żebym zaśpiewał im ich ulubioną piosenkę. Oczywiście to były takie prowokacje, bo w piosence było dużo słów z głoską „er”, którą wymawiałem jak „eł”. Tak więc biedny śpiewałem „Bułak, bułak, bułaki, wszyscy chłopcy łajdaki”. Ona oczywiście zataczały się od śmiechu, bo musiało to brzmieć bardzo zabawnie. Gdy ktoś wtedy pytał mnie kim chciałbym zostać, mówiłem, że milicjantem. A dlaczego? Bo chciałem zamknąć do więzienia moje ciocie, które się ze mnie śmiały.

Możnaby zadać sobie pytanie czy w naszej kościelnej rzeczywistości znajdziemy policję zborową. Z pewnością wielu z nas przekonało się, że w zborach mamy tzw. stróży porządku publicznego. Zazyczaj są to osoby, które pełnią tę służbę dobrowolnie, za którą nie otrzymają nawet słowa podziękowania J. Mam trochę wspomnień z czasów studiów w Seminarium (z perspektywy czasu coraz lepiej rozumiem, że trudno byłoby utrzymać taką placówkę bez seminaryjnych policjantów).

Co więcej, gdy myślę o przeszłości, przypominają mi się sytuacje, gdy ja wcielałem się w takiego samozwańczego policjanta zborowego, gdy wprowadzałem w życie pewne siłowe rozwiązania, sądząc, że tak właśnie należy postąpić, ponieważ sytuacja tego wymaga… Dzięki mnie, dzięki takim postawom pewnych osób nie ma teraz w zborze. Niestety, czasu nie da się cofnąć. Gdy 10 lat temu ktoś nazwał mnie policjantem zborowym. Czułem, że „uderzyłem w stół i odezwały się norzyce”… Jak łatwo można sobie wytłumaczyć takie rzeczy i dalej… cierpieć w słusznej sprawie. No cóż, kto lubi policjantów, a służba nie drużba

Pamiętam jak kiedyś na kampie w Zatoniu zadano publicznie pytanie czy wolno zaglądać wyznawcom do lodówki. Policjant zborowy na pewno nie miałby problemów z odpowiedzią na to pytanie. Jeśli masz wątpliwości…. „Spytaj milicjanta / On ci prawdę powie! / Spytaj milicjanta / On ci wskaże drogę!”[1]

Kiedyś odwiedziłem kolegę ze zboru i zobaczyłem u niego w kuchni piwo. Bardzo mnie kusiło, aby zapytać czy aby nie miało jakichś procentów. Pokusa, a może był to odruch bezwarunkowy? Wszak policjant zborowy powinien być na służbie 24 godziny na dobę…

Czy w Biblii znajdujemy przykłady takich policyjnych postaw? Owszem, ale osoby te nie są postawione w pozytywnym świetle.

Gdy wrogowie proroka Daniela chcieli usunąć go z kręgu najbardziej wpływowych osobistości Babilonu, uciekli się do niezwykle podłego podstępu. Wskoczyli w swoje policyjne uniformy i skutecznie przeprowadzili swój plan do końca. Nakryli Daniela na przestępstwie – tak, Daniel wierny Bogu modlił się, wbrew zakazom, trzy razy dziennie.

Również apostoł Paweł był bacznie obserwowany przez zborowych policjantów, który „po kryjomu zostali wprowadzeni i potajemnie weszli, aby wyszpiegować naszą wolność, którą mamy w Chrystusie, żeby nas podbić w niewolę” (Ga 2,4).

Nawet sam Jezus był szpiegowany przez policję. „A śledzili Go, czy uzdrowi go w szabat, żeby Go oskarżyć” (Mk 3,2). Byli to prawdziwi specjaliści, do tego intryganci. Pod koniec Jego życia uknuli misterny plan, aby oskarżyć Go o łamanie Prawa Mojżeszowego. Historię tę można doczytać w Ewangelii Jana, 8 rozdział (o kobiecie przyłapanej na cudzołóstwie – już oni dobrze się postarali o to, aby została przyłapana).

Jezus też obserwował innych, ale nie po to, aby ich oskarżać. Pewnego razu przyglądał się ludziom, którzy wrzucali swoje dary do skrzyni przy świątyni. Jego wyrok od razu wyłowił w tłumie kobietę, która zmierzała w kierunku skrzyni, aby wrzuć tam swój dar. Chciała zrobić to ukradkiem, aby nikt nie zobaczył na jaki dar było ją stać. Jednak Ten, który bada serca, wiedział, że był to dar największy ze wszystkich – owa kobieta oddała Bogu wszystko, co miała.

Oczywiście, zdarzają się dobrzy policjanci, ale Jezus powołał nas chyba nie do tego, żebyśmy byli policjantami, a raczej lekarzami, pielęgniarzami, ….ratownikami. Jezus nigdzie w Biblii nie występuje w charakterze policjanta. Wręcz przeciwnie, stwarzał On platformę do tego, aby grzesznicy w Jego towarzystwie czuli się bezpiecznie. Oczywiście, Jezus nie bagatelizował grzechu. Dla Niego jednak czymś zasadniczym było oddzielenie grzesznika od jego grzechu. On po prostu kochał grzeszników, a przy tym nigdy nie pochwalał ich grzechów. Natomiast dzisiaj nie rzadko zdarza się, że grzesznicy nie mogą znaleźć swojego miejsca w Kościele, a to właśnie za sprawą stróżów porządku, którym czasami zbyt łatwo przychodzi kochanie grzechu i nienawidzenie grzesznika. Spróbujmy częściej myśleć o Jezusa jako ratowniku. On był bezgrzesznym przyjacielem grzeszników. To z kolei powinno poruszać nasze sumienia.

Niemiecki teolog, Jürgen Moltmann, napisał kiedyś, że „Bóg płacze z nami, byśmy mogli kiedyś śmiać się razem z Nim”. Tak więc gdy będziesz pytał o drogę, jak znaleźć takiego Boga, to pytaj raczej nie „milicjanta”, raczej najlepszego RATOWNIKA…

Tomasz Sulej


[1] Fragment utworu pt. „Spytaj milicjanta” zespołu Dezerter.

Czym się różni pana kościół?

– Czym się różni się pana kościół od mojego? – Takie pytanie słyszałem niezliczoną ilość razy. I chyba nie tylko ja.

Gdy postawiono mi je pierwszy raz, w ciągu dwóch godzin wyłożyłem mojemu rozmówcy wszystkie nasze zasady wiary. Ależ byłem z siebie zadowolony. Tylko zaskoczyło mnie to, że ta osoba od razu się nie nawróciła. Szczerze mówiąc byłem nawet zawiedziony. Czyż to wszystko nie trzymało się kupy? Czyż nie było logiczne?

Po jakimś czasie, gdy już trochę dojrzałem w wierze, gdy też nieco zmądrzałem, nabrałem chrześcijańskiego doświadczenia, wiedziałem, że była to całkowita „klapa”, że popełniłem straszny błąd.

Mijały lata i nadal spotykałem się z takimi pytaniami. Odpowiedzi jakich udzielałem – wydawało mi się – były lepsze, mądrzejsze. Mówiłem moim rozmówcom, że w moim kościele wierzy się w to, czego naucza Pismo Święte, że np. wierzę że wierzący powinni jako dorośli przyjmować chrzest, itd. Oczywiście, nie były to złe odpowiedzi, ale raczej czas nie był właściwy. Tak więc odczuwałem, że coś tu nie gra. Dlaczego? No bo ludzie wcale nie chcieli wstępować w moje ślady.

Jakiś czas temu miałem ciekawe zdarzenie. Ponownie usłyszałem to specyficzne pytanie. Uśmiechnąłem się do siebie, ponieważ wydawało mi się, że tym razem nie popełnię błędu i odpowiem tak, że mój znajomy szeroko otworzy usta i zada pytanie: „Co mam zrobić, aby być zbawionym”. Byłem przekonany, że moja odpowiedź na jego pytanie powinna być na tyle ciekawa, że zaintryguje go do stawiania następnych pytań, pobudzi do myślenia. Wydawało mi się, że dobrze jest również odpowiedzieć w taki sposób, aby zbudować most między mną a rozmówcą. Tak więc powiedziałem mu, że wierzę w bliski powrót Jezusa, który położy kres cierpieniu, umieraniu, itd. (pomyślałem, że to wzbudzi to u niego pewnego rodzaju nadzieję). Powiedziałem mu także o tym, że nie należy się bać Boga, bo On nas kocha i ma dla nas przygotowane to, co na pewno nas pozytywnie zadziwi i zaspokoi nasze wszystkie potrzeby (sądziłem, że to wyda mu się atrakcyjne). Potem, jakby od niechcenia wspomniałem, że w moim kościele duchowni mają swoje rodziny i że to jest chyba dobre rozwiązanie (byłem pewien, że to mu się spodoba i powie, że właśnie tak być powinno). I rzeczywiście, człowiek kiwał ze zrozumieniem głową. Najwidoczniej zgadzał się ze mną.

Gdy potem myślałem o naszej rozmowie, zastanowiła mnie pewna sprawa – dlaczego w pewnym momencie mój znajomy zamilkł. Dlaczego nie zadał kolejnych pytań, dlaczego… nic się nie stało. „Boże” – modliłem się – „czyżby znowu coś nie tak? Czyżbym coś zepsuł? Przecież tak fajnie nam się rozmawiało”.

Odpowiedź przyszła bardzo szybko. Pan Bóg pokazał mi rozmowę Jezusa z Nikodemem, którą możemy przeczytać w Ewangelii Jana w 3 rozdziale. To ciekawe – pomyślałem – czyżbym nie potrafił powiedzieć ludziom o tej prostej, ewangelicznej prawdzie? To przecież ona stanowi główną różnicę o którą nieświadomie pytają. Gdy jakiś człowiek stawia mi takie pytanie, to jest to znakomita sposobność, aby doprowadzić go momentu, gdzie będzie mógł podjąć decyzję o potrzebie przeżycia nowonarodzenia.

Jest jednak pewien problem – czy w sytuacji, gdy ktoś kto nie ma takiej potrzeby, jesteśmy w stanie zrobić coś, aby taką potrzebę poczuł, uświadomił sobie? Tu mam poważne wątpliwości.

Nasze duchowe zrozumienie ulega ciągłej ewolucji. Po jakimś czasie, gdy słyszałem takie pytanie odpowiadam mniej więcej tak: „W moim kościele wierzy się, że nowonarodzenie jest warunkiem zbawienia. Pan Jezus powiedział, że jeśli się ktoś nie narodzi na nowo, nie będzie zbawiony. Być może uczono cię, że musisz być dobrym człowiekiem, albo że musisz mieć ludzi, którzy po twojej śmierci będą się modlić za ciebie. Niestety, to nie pomoże. Pan Jezus powiedział o jednym, jedynym warunku: „Z całą mocą muszę cię zapewnić, że jeśli nie narodzisz się na nowo, nie wejdziesz do Królestwa Bożego” (współczesna parafraza J 3,3).

Jak ważne jest by narodzić się na nowo, aby mieć bezpośrednią relację z Bogiem, bez konieczności uciekania się do pośredników. (Wbrew pozorom protestanci też mogą mieć pośredników… czy też relikwie. Biblia dla niektórych też może stać się taką relikwią. Ale to temat na odrębny artykuł.)

Wracając do wspomnianej przeze mnie rozmowy – praktyka pokazała, że rozmówca wcale nie musi być zainteresowany duchowym aspektem takiego pytania, nie koniecznie jest zainteresowany uzyskaniem właściwej, poprawnej odpowiedzi. W takim razie na co liczy zadając je? Być może na jakieś sensacyjne informacje. A może chce się przekonać czy jest prawdą to, że za przyłączenie się do społeczności konwertyta otrzymuje „bonusa” od jakiegoś bogatego sponsora z zagranicy.

Jeżeli damy się złapać w pułapkę i zaczniemy wyliczać różnice, to w zasadzie można być pewnym, że rozmowa taka nie przyniesie żadnych duchowych korzyści. Dlaczego tak uważam? Sprowadzając rozmowę na ten poziom, zaspokoimy czyjąś ciekawość, ale na pewno nie głód pełni życia chrześcijańskiego. Co więcej, wybudujemy mur pomiędzy nami a rozmówcą, mur którego on na pewno nie będzie chciał rozbijać czy przeskakiwać. A czy ma nam zależeć na budowaniu murów? Czy naszym największym pragnieniem nie powinno być znalezienie płaszczyzny na której możemy zaświadczyć o tym czym jest życie z Chrystusem? Czy nie powinniśmy wykorzystać takiej sytuacji do tego, aby przedstawić komuś Jezusa, i to takiego Jezusa, jakiego ludzie na pewno nie znają? Gdy wybudujemy mur podziału, na pewno nie będzie już czasu na przedstawianie Jezusa i Jego łaski? A dzisiejszy człowiek tak bardzo jest zagłodzony jeśli chodzi o Bożą łaskę, wręcz brzydzi się nią. Ale dlaczego? Dlatego, że kojarzy mu się ona ze słabością, nieudacznictwem.

Słyszałem kiedyś takie powiedzenie, że adwentyści powinni być najbardziej znani i kojarzeni z Jezusem. Tymczasem jaka jest rzeczywistość? Dobrze jest gdy w ogóle kojarzą nas z jakimś Kościołem chrześcijańskim. Gdy wśród chrześcijan pada hasło adwentyści, kojarzy się ono z zaciekłymi dyskusjami na temat soboty, a w najlepszym wypadku z troską o zdrowie. Ale czy o to nam chodzi? Czy na tym ma polegać chrześcijańskie świadczenie?

Czasami wdanie się w dyskusję dotyczącą różnic w wierze może wręcz prowadzić do zasmucania Ducha Świętego. Może brzmi to dziwnie, ale ja osobiście doświadczyłem tego. Nie raz było tak, że po rozmowie na temat różnic [kursywa] czułem duchowego kaca. Nie bez powodu Jezus powiedział: „Nie dawajcie psom tego, co święte, i nie rzucajcie swych pereł przed świnie, by ich nie podeptały nogami, i obróciwszy się, was nie poszarpały” (Mt 7,6). Czy wypowiadając tych słów nie miał na myśli takich jałowych dyskusji?

Ludzie często prowokują nas pytaniami, które inne znaczenie mają dla nich, inne dla nas. Jedno jest pewne – nie wolno nam schodzić na ten poziom. Nie wolno dać się sprowokować do rozmowy, która do niczego dobrego nie prowadzi. Czyż nie lepiej jest wykorzystać zadane w ten sposób pytanie do duchowej rozmowy? (jeżeli nasz rozmówca jest na to przygotowany).

Z doświadczenia wiem, że podziały wśród wierzących są na rękę szatanowi. Jeżeli zaczynam komuś opowiadać o Bogu, to często pada pytanie: a jakiego jest pan wyznania, do jakiego kościoła pan należy? Diabeł bardzo lubi przypinać etykiety, które innych blokują, wywołują podejrzliwość, strach, obawy i uprzedzenia. Czyż w takich sytuacjach nie jest lepiej powiedzieć, że należę do Jezusa, do Jego wspólnoty. (Prawie nigdy na początku znajomości nie mówię ludziom, że jestem adwentystą. Przedstawiam się ogólnie, jako protestant.)

Dzisiejsza wolność wyznania rodzi specyficzny rodzaj prześladowań – bardziej niebezpieczny – prześladowanie duchowe: uprzedzenia, obawy, strach – warownie w umysłach i sercach ludzi. Warownie te budowane są kłamstwem i zakłamaniem, mieszaniem Prawdy z domieszką ludzkiej zacietrzewionej pseudonauki, podtykanej ludziom przez szatana, którzy nie poznali łaski płynącej od żyjącego Króla i Pana i Zbawiciela Jezusa Chrystusa.

I na koniec bardzo ciekawy cytat z książki „Życie Jezusa”: „W swoich stosunkach z ludźmi [Jezus] nie pytał o wyznanie i przynależność kościelną” (ŻJ, s. 54, wyd. XIV). Zamiast dyskutować z ludźmi, zamiast karmić ich doktrynami, którymi prawdopodobnie w ogóle nie są zainteresowani, starajmy się przedstawić piękno Ewangelii, piękno Jezusa i Jego pragnienie zbawienia człowieka. Gdy dla rozmówcy stanie się to „perłą o wielkiej wartości”, sprzeda wszystko i kupi ją, razem z pełnym pakietem, w którym na pewno nie zabraknie… wiecie czego…

Tomasz Sulej

Refleksje o sensie życia

Heinrich HAIDE, „PIEŚNI”, poeta XIXw.

Jak wielki gościniec jest padół nasz,

Gdzie ludzie są  jak podróżnicy.

Kto pieszo, kto konno, wciąż pędzisz i gnasz

Jak ten kurier po życia ulicy.

Mijamy się w biegu i ledwie kto raz

Chustką z karety wionie.

Na uścisk by się pragnęło mieć czas,

Lecz dalej z kopyta rwą  konie.

Dopiero spotkałem cię u zbiegu dróg – mój książę,

a już pocztyliony

Na odjazd czym prędzej dmuchnąwszy w róg

Rozdmuchną nas w dwie strony.

Ksiądz-poeta, Jan Twardowski napisał kiedyś:

Śpieszmy się kochać ludzi, tak szybko odchodzą

Zostaną po nich buty i telefon głuchy (…)

Śpieszmy się kochać ludzi, tak szybko odchodzą

A ci co nie odchodzą nie zawsze powrócą.

Życie jest jak ulica. A my jesteśmy jak dzieci. Ulica ma lampy, idących ludzi…. Jeżdżą po niej samochody, i są kolorowe wystawy.

A my jak dzieci stoimy czasami z nosami przyklejonymi do szyby ciastkarni lub zabawkowego sklepu i marzymy o tym, co niedościgłe…

Chcielibyśmy mieć to, i owo….

…. A życie toczy się obok i mija nas tak wiele ważnych  spraw. A może najważniejszych…?

czasem, jak dorastamy, ciastkarnia i zabawkowy sklep zmieniają swoje oblicze – stają się już hipermarketami, w których jest jeszcze więcej upragnionych rzeczy: zabawkowy samochodzik, to nowy mercedes lub BMW, kolorowe ciastko to przymus posiadania, a lalka to nowa kobieta. Ale wewnętrznie my się jakoś nie zmieniamy, ciągle wierząc, że posiadanie tego, czy tamtego uczyni nas szczęśliwszymi.

Mówię szczęśliwymi, a nie roześmianymi… bo pustego śmiechu pełno jest wokoło nas, tylko ludzie jakoś mniej radośni i spełnieni. A przecież może być i to ciastko, i ten samochód, i Bóg, i drugi człowiek i ważna sprawa. Możemy znaleźć miejsce na wszystkie te rzeczy. Można je pogodzić, tylko czy chcemy?

Szatan daje dzisiaj ludziom substytuty prawdziwego szczęścia: alkohol, narkotyki, hazard, nowa kobieta, nowy mężczyzna w życiu, szaleństwo zakupów, obsesja posiadania….

Nie dajmy się zwieść – to „sztuczne raje”, dane nam po to, by zapomnieć o Bogu i bliźnim: o ojcu, matce, żonie, mężu i dzieciach. Przywiązuje one nasze uczucia do siebie i nie potrafimy bez nich żyć. Ci, którzy się z nich obudzili ujrzeli dookoła pustkę i zniszczenie.

Parafrazując Jana Twardowskiego możemy więc powiedzieć:

Śpieszmy się kocha Chrystusa, bo tak szybko odchodzimy

Zostaną po nas buty i telefon głuchy (…)

Nie bądź więc pewny, że czas masz, bo pewność tego świata niepewna.

Opracował: pastor Krzysztof Kudzia

Ojciec i syn

Przed wieloma laty żył pewien bardzo bogaty człowiek, który wraz ze swoim oddanym synem pasjonował się kolekcjonowaniem dzieł sztuki. Podróżowali oni wspólnie po świecie, dodając do swojej kolekcji jedynie najwspanialsze zdobycze kultury. Bezcenne prace Picassa, van Gogha, Moneta i wielu innych twórców ozdabiały ściany ich rodzinnej posiadłości.

Stary wdowiec z wielką satysfakcją patrzył, jak jego jedyne dziecko staje się doświadczonym kolekcjonerem dzieł sztuki. Świetnie wyćwiczone oko chłopca oraz bystry umysł kierujący jego ojcem uczyniły ich pierwszymi spośród wszystkich kolekcjonerów na świecie.

Wraz z nadejściem zimy wojna pochłonęła ich naród i młody człowiek odszedł z domu służyć swojej ojczyźnie. Po upływie zaledwie kilku krótkich tygodni starszy mężczyzna otrzymał telegram zawiadamiający, że jego ukochany syn zaginął w akcji. Kolekcjoner niecierpliwie oczekując dalszych informacji obawiał się, że nigdy więcej nie ujrzy już swego syna. W ciągu następnych dni jego obawy sprawdziły się. Młody człowiek zginął, usiłując umożliwić udzielenie pomocy rannemu koledze. Nieszczęśliwy i samotny ojciec oczekiwał zbliżających się świąt Bożego Narodzenia w smutku i udręce. Radość z tego okresu — okresu, którego on i jego syn tak w przeszłości oczekiwali — opuściła jego dom na zawsze.

W bożonarodzeniowy poranek pukanie do drzwi obudziło pogrążonego w depresji starego człowieka. Gdy szedł przez dom by otworzyć drzwi, mistrzowskie dzieła sztuki zawieszone na ścianach przypominały mu tylko, że jego syn nie wrócił do domu. Gdy otworzył drzwi, ujrzał w progu żołnierza, trzymającego w ręku olbrzymi pakunek. Żołnierz przedstawił się mówiąc:

— Byłem przyjacielem pańskiego syna. Jestem właśnie tym człowiekiem, którego uratował przed swoją śmiercią. Czy mógłbym wejść na chwilę do środka? Mam coś, co chciałbym panu przekazać.

Po chwili rozmowy żołnierz opowiedział staremu kolekcjonerowi, jak jego syn mówił każdemu o swojej i swego ojca miłości do dzieł sztuki.

— Ja również jestem artystą — powiedział przybyły — i chciałbym dać panu to.

Gdy mężczyzna zaczął odpakowywać prezent, spadający papier ujawnił portret jego syna. Choć świat nigdy nie uważałby tej pracy za dzieło geniuszu, obraz z imponującymi szczegółami przedstawiał twarz młodego człowieka.

Ochłonąwszy z emocji ojciec podziękował żołnierzowi obiecując, że powiesi portret nad kominkiem. Kilka godzin później, po wyjściu przybysza, stary człowiek przystąpił do swojego zadania. Zgodnie z jego słowem obraz powędrował nad kominek, odsuwając na bok dzieła warte tysiące dolarów. Wtedy kolekcjoner usiadł w swoim fotelu i spędził Boże Narodzenie przyglądając się prezentowi, który otrzymał.

W ciągu następnych dni i tygodni kolekcjoner dowiedział się, że jego syn uratował wielu rannych żołnierzy zanim kula zatrzymała jego troskliwe serce. Podczas gdy dochodziły do niego kolejne historie o dzielności syna, ojcowska duma i satysfakcja zaczynały łagodzić smutek.

Uświadomił sobie, że chociaż jego syna nie będzie więcej z nim, to życie chłopca będzie nadal trwało z powodu wszystkich, których uratował.

Obraz syna stał się dla niego najcenniejszą własnością, w dal odsuwając zainteresowanie innymi bezcennymi dziełami, którymi szczyciły się muzea na świecie. Powiedział on swoim sąsiadom, że to jest najwspanialszy prezent, jaki kiedykolwiek otrzymał.

W czasie następnej wiosny stary kolekcjoner zachorował i odszedł z tego świata. Świat artystyczny przewidywał, że po jego odejściu i śmierci jego jedynego syna ich obrazy zostaną sprzedane na aukcji. Zgodnie z wolą starego człowieka, wszystkie dzieła sztuki zgromadzone przez nich miały zostać sprzedane na aukcji w dzień Bożego Narodzenia, ponieważ wtedy otrzymał on swój najwspanialszy podarunek.

W końcu nadszedł ten dzień i kolekcjonerzy dzieł sztuki z całego świata zebrali się, aby zlicytować kilka z najbardziej spektakularnych dzieł malarskich na świecie. Tego dnia sny mogły się spełnić; niektórzy mogliby osiągnąć sławę mówiąc: ,,Ja mam najwspanialszą kolekcję.”

Aukcja rozpoczęła się od licytacji obrazu nie znajdującego się na żadnej z muzealnych list… To był portret syna zmarłego kolekcjonera. Licytator zapytał o otwierającą stawkę, ale w pokoju panowała cisza.

— Kto rozpocznie licytację od 100$? — zapytał. Minęła chwila, ale nikt nie odezwał się. Z końca sali dobiegło zdanie:

— Kto przejmowałby się tym obrazem? To jest tylko portret jego syna. Zapomnijmy o tym i przejdźmy do dobrych dzieł. — Inne głosy zawtórowały zgodnie.

— Nie; musimy sprzedać ten jako pierwszy — odpowiedział licytator. — Kto teraz weźmie syna?

Na koniec, przyjaciel zmarłego kolekcjonera powiedział: — Czy zechce pan wziąć 10$ za ten obraz? To jest wszystko co mam.

— Czy ktoś da więcej? — zapytał licytator. Po dłuższej ciszy powiedział — 10$ po raz pierwszy, 10$ po raz drugi, 10$ po raz trzeci … sprzedane! — Młotek uderzył w pulpit. Radość wypełniła salę i ktoś krzyknął: — Teraz możemy rozpocząć licytację tych skarbów malarstwa!

Licytator spojrzał na audytorium i oznajmił, że licytacja została zakończona. Ogłuszające zdumienie wypełniło salę. Ktoś podniósł głos i zapytał:

— Co to ma znaczyć zakończona? My nie przyjechaliśmy tu po portret syna jakiegoś starego człowieka! Co z pozostałymi obrazami? Tutaj znajdują się dzieła sztuki warte miliony dolarów. Żądamy wyjaśnień!

Licytator odpowiedział: — To jest bardzo proste. Zgodnie z testamentem ojca, ktokolwiek weźmie syna… otrzymuje wszystko inne.